Vampire Weekend: szkoda było dorosnąć

Vampire Weekend: szkoda było dorosnąć
Vampire Weekend: szkoda było dorosnąć
Anonim

Vampire Weekend nie jest w łatwej sytuacji z ich trzecim albumem. Kiedy zespół Brooklyn pojawił się w 2008 roku, od razu stał się jednym z najpopularniejszych zespołów roku, m.in. obok MGMT, również z Brooklynu. Drugi album to przełom w życiu każdego zespołu. Podczas gdy MGMT prawie się poniżało, nie kontynuując pasji przebojów, Vampire Weekend przeszło przez to z niewielkimi zmianami w swojej muzyce – byli reklamowani jako nieco bardziej dojrzali, ale w rzeczywistości było to po prostu nudne. Ich niedawno wydany, trzeci album, Modern Vampires of the City, po raz kolejny pokochała prasa muzyczna, ale jako prawdziwi fani muzyki, teraz ostatecznie zdecydujemy, czy możemy całkowicie usunąć ich z listy ciekawych zespołów, czy też nadal mają. pozostawiony w nich pęd.

Wokalista i gitarzysta Vampire Weekend Ezra Koenig powiedział w wywiadzie, że chociaż nie było łatwo nagrać płytę, tym razem nie byli tak zdenerwowani jak podczas pisania drugiego albumu, więc mogli się bardziej skupić na tzw. kreatywne wyzwania. Według niego, chcieli nagrać ciemną, wielkoformatową płytę dancehallową, nie wiedząc tak naprawdę, co to znaczy. Wyobraził sobie to jako coś w rodzaju połączenia Radiohead i Horace Andy, którzy przyczynili się między innymi do naprawdę mrocznych albumów Massive Attack. Na Modern Vampires of the City też nie można znaleźć zbyt wiele mroku, ale Koenig powiedział, że wciąż udało im się znaleźć nowe nastroje i włamać się w nowe obszary, których nie byliby w stanie zrobić na pierwszym albumie.

A o jakich nowych nastrojach mógłby mówić Koenig? Niestety, z albumu wielu rzeczy nie da się wyodrębnić, bo generalnie jest tak samo mdły jak druga płyta, tylko z jeszcze mniejszą młodzieńczą bezczelnością. Tu i ówdzie zachowały się fragmenty przypominające afrykańskie czasy Paula Simona, ale afro-popową żywiołowość i dżingle zastąpiły w jednym lub dwóch miejscach pianino barowe i barokowo-popowe syntezatory/organy. Oczywiście nie ma na nim szczególnie złych piosenek, tym razem nie można się z niczym połączyć, ale tak też było w przypadku drugiego albumu. Chodzi o to, że nie przychodzi mi do głowy piosenka, którą bym pokochała, ponieważ jest tak w stylu Vampire Weekend. W najlepszym razie te piosenki są dobre tylko wtedy, gdy nie wyciągniesz się na progu domu wakacyjnego nad Balatonem.

159653677
159653677

To, co sprawia, że Modern Vampires of the City nie jest beznadziejne, to jeden lub dwa naprawdę mroczniejsze utwory - więc Ezra Koenigs odniósł sukces, choć w niewielkim stopniu. Jednym z takich utworów jest Hannah Hunt, który zaczyna się melancholijnie, ale otwiera się w drugiej połowie i zamienia się w coś przebojowego. Koenig jest często chwalony za teksty, z którymi zwykle nie mamy do czynienia, ale w tej piosence muzyka i tekst naprawdę się łączą. Na początku utworu wokalista wygaduje swojej miłości i towarzyszowi podróży (z którym ma przemierzać Stany Zjednoczone), że jeśli nie mogą sobie ufać, to nie mają ani przyszłości, ani odpowiedzi na różne pytania. Co może być banalne, ale tutaj jest powiedziane tak niepoetycko, że będzie to miało prawdziwy ciężar z grającymi instrumentami.

A druga to ich piosenka zatytułowana Hudson, o której Koenig wspomina w wywiadzie, że często usuwa ją z nowego albumu, ponieważ brzmi upiornie. To nie przypadek, że Hudson – chociaż nie udało się rozszyfrować, o co chodzi – różni się od wszystkiego, co zrobili do tej pory. Pitchfork opisuje to jako apokaliptyczną wizję Manhattanu. Pewne jest m.in., że refren również nabrał klimatu podobnego do Where Is My Mind Pixies (który można było również usłyszeć w apokaliptycznym końcu Warriors' Club). To chyba jedyna rzecz, o której wspomniał o Horace Andy: Hudson naprawdę stał się tak, jakby przegapił album Massive Attack. I to wszystko. Tylko w przypadku tych dwóch utworów warto posłuchać nowego Vampire Weekend, a potem zrezygnować z tego wszystkiego, lekko wzruszając ramionami.

Zalecana: